moja relacja z porodu: W środę, 5. września, miałam stawić się na kolejną wizytę u swojej ginekolog. Obie pragnęłyśmy, by do tej wizyty nie doszło. Obie też przypuszczałyśmy, że jednak się pojawię. Przypuszczenia okazały się słuszne, ale moja intuicja była jednak lepsza. Na wizytę zawiózł mnie teść. Zabraliśmy torby do szpitala, bo miałam nadzieję na jakieś skierowanie. Tak też się stało. Po badaniu pani doktor wypisała potrzebny świstek i z jej błogosławieństwem wybrałam się na ktg. Coś jednak pomieszała kobitka w skierowaniu i na początku nie chciano mnie przyjąć. Gdyby nie to, że zaczęłam jęczeć, że słabo wyczuwam ruchy płodu, odesłano by mnie z kwitkiem. Teść miał dobrą padakę, bo brzuch mi falował, a ja kłamałam jak najęta. Cel swój jednak osiągnęłam. Położna sprawdziła szyjkę i z wielkim niezadowoleniem stwierdziła, że tu się nic nie dzieje, ale sprawdzą ruchy. W międzyczasie zainteresowała się mną lekarka na dyżurze wymieniając sytuacje, kiedy przyjmują na oddział. Nie pasowałam do żadnej. Leżałam tak już pół godziny na pewno, kiedy zaczął doskwierać mi krzyż. Podbrzusze nie bolało, więc nie przejmowałam się tym zbytnio, ale malutkiej widocznie coś przeszkadzało. Zaczęła latać po brzuchu przed każdym "krzyżowcem", a w jego trakcie maszyna wręcz wyła/piszczała. Najlepszy był tekst lekarki o skurczu i spinaniu brzucha i moja riposta: "Tak? Nic nie czuję. A czy można nie czuć skurczów porodowych?". Hahaha. Czynność skurczowa była już do końca ktg, więc ostatecznie wylądowałam na patologii ciąży. Byłam trzecią w pokoju, a właściwie drugą, bo jedna z nas wyszła jeszcze tego samego dnia. Obok mnie leżała dziewczyna w 31. tc, u której pojawiły się skurcze i którą zatrzymali na wszelki wypadek. Podobno poprzedniej nocy w tym samym tygodniu ciąży inna kobitka urodziła dziecko (o wadze 2600g!). Mnie co jakiś czas męczył krzyż, ale podbrzusze nadal milczało. Na badaniu palpacyjnym lekarz stwierdził rozwarcie na półtora palca i zalecił ktg plus ekg (ze względu na moją tachykardię zatokową). Ktg znów wykazało czynność skurczową, więc miałam czekać na ciąg dalszy. Starałam się przyspieszyć rozwój wydarzeń człapiąc po schodach, ale nie bardzo miałam na to siły. Nagle poczułam się mocno ospała i wolałam przeleżeć te długie godziny. Martwiła mnie tylko jedna kwestia - lewatywa. No ale położna na PC stwierdziła, że jak coś, to dadzą mi czopka. I tak minęła mi środa. W nocy zaraz po pierwszej obudziły mnie silne bóle podbrzusza i krzyża. Pomyślałam: "To jest to!" i nawet się ucieszyłam, bo chciałam mieć już malutką przy swojej piersi. Zaczęłam odmierzać regularność i trochę się rozczarowałam. Czas pomiędzy nimi skakał między 7 a 10 min, potem 5 a 6, by dojść do nawet 7-12! Położna z nocnego dyżuru zbadała mnie i kazała przekazać na porannym obchodzie, że szyjka zgładzona a kanał drożny. I tak zrobiłam. Od razu zrobiono mi ktg i załamka. Tylko 3 skurcze na niecałe 40 min. Jedynie fakt, że zastępca ordynatora kazał dać mnie na porodówkę, gdy zwolni się miejsce, ratował mnie przed utknięciem na PC. Po godz. 13 usłyszałam, że jadę na porodówkę. Oczywiście skurcze były 3 na godzinę, a ja się denerwowałam, że nie odwiedziłam WC. Sama nie wiedziałam, co jest gorsze. Skoro jednak powiedziało się "a", trzeba było powiedzieć też i "b". Szczęście w nieszczęściu, że trafiła mi się położna, która miała mnie w niedzielę 2. września, oprowadzić po porodówce. Znajoma twarz daje zawsze jakiś komfort psychiczny. Podłączono mnie pod ktg, w międzyczasie dając kroplówkę z oksytocyny. I stał się cud - dosłownie po kilku minutach tak mnie zginało, że nie wiedziałam czy płakać z bólu czy ze szczęścia. Martwił mnie tylko fakt, że telefonu nie miałam w zasięgu ręki, a mąż był w pracy, bo rano napisałam mu, że się nic nie dzieje. Pozostawiono mnie w sali jak zbędny przedmiot i tyle. Owszem, od czasu do czasu ktoś do mnie zaglądał, ale na chwilkę. Jedna babka zlitowała się i podała mi telefon, dzięki czemu na porodówce pojawiła się i moja mama, by przelotem życzyć mi szczęścia mówiąc "Pamiętaj, każde dziecko rodzi się w bólu" (chciała dobrze, ale ten tekst mnie trochę zmiażdżył...), i mój mąż, by zostać ze mną podczas porodu. Tak, poprosiłam o zzo, ale w dawce najmniejszej by czuć skurcze (to chyba ciągle przez te błąkające się w mojej głowie WC). Jestem zadowolona z tej decyzji i dziś poprosiłabym o to samo. Anestezjolog była dla mnie chłodna do pewnego momentu, ale o tym później. W sali obok rodziła dziewczyna, która tak się darła, że aż mnie ciary przechodziły. Za to, gdy tylko usłyszałam płacz jej dziecka i radość w jej głosie, to aż się popłakałam. Zanim doszło do mojego porodu, urodziły jeszcze 2 inne dziewczyny. Porodówka była w pełnym oblężeniu! W czasie pierwszego ktg zaczęło spadać tętno małej. Położna stwierdziła przykurcz i walnęła mi zastrzyk z papaweryny. To przywróciło tętno małej do stanu wcześniejszego, ale mnie rozdygotało mięśnie. Czułam się, jakbym miała febrę. Dosłownie każda część mojego ciała żyła własnym życiem. Nie powiem, że nie przestraszyło mnie to, bo miałam wrażenie, że za chwilę eksploduję. Po ponad 2 godzinach odłączono mnie od tej bladzinej maszyny i stwierdzono rozwarcie na 4 cm. Wtedy mogłam już robić co zechcę. Oczywiście uskuteczniałam zabawy z piłką, masaże krzyża i falowanie bioderek. Cała porodówka była ze mnie dumna. Anestezjolog podziwiała mój optymizm, a mąż dzielnie mnie wspierał. Sprawa WC była nadal nierozwiązana. Mało tego, okazało się, że na tym etapie nikt mi nie poda czopka i musiałam oswoić się z myślą, że może być klops. Wszystko to ruszyło akcję, bo bardzo szybko miałam rozwarcie na 6-7 cm. Jeszcze parę kolejnych ruchów, kolejne ktg i zaczęłam czuć parcie na stolec. Zadowolona poleciałam do WC, a tam nic. Ślęczałam nad muszlą i zastanawiałam się, o co kurna chodzi. Wiedziałam, że parte są podobne, ale byłam przekonana, że to jeszcze nie czas, że przecież za krótko to wszystko trwa, by mogło być to już tym ostatnim etapem przed drugim okresem porodu. A jednak. Położna potwierdziła moje przypuszczenia - piękna dyszka i zielone światło na poród. Była godzina 18.30 kiedy usłyszałam, że musimy się sprężać, jak chcę, żeby została ze mną do końca. Magiczna godzina 19 oznaczała koniec znajomej twarzy na porodówce i zdanie się wyłącznie na męża. Odeszły wody. Parte trwały, a ja wybierałam pozycję do porodu. Nie zdecydowałam się na standardowe łóżko ani na worek sako. Wybrałam za to sprzęt, który do dziś nie wiem jak nazwać. W każdym razie to było takie siedzisko w kształcie półksiężyca z linkami na górze, za które się trzymałam. Mąż siedział za mną i trzymał mnie pod pachami, żebym nie zjechała z siedzenia czy cuś. Pierwszy party wyraził zdumienie położnej. Drugi party - podziw. Potem kilka sapnięć. Kolejny party i słyszę "Już widać główkę. Jak chcesz, to możesz jej dotknąć". Stwierdziłam, że nie chcę, bo mam łapy brudne od liny, której się trzymałam i zaczęłam przeć ostatni raz. I w tym wszystkim przegapiłam ważne słowo "NIE". Położna szykowała wciąż narzędzia do ewentualnego nacięcia krocza i przecięcia pępowiny, ja znowu parłam, bo tak mnie cisnęło, że bałam się rozerwania. O ironio! Przez to, że parłam, doprowadziłam do faktycznego rozerwania. Położna krzyczała, by nie przeć, ja parłam i stało się - mała wyskoczyła tak szybko, że położna ledwo dobiegła i ją złapała. Mało tego, od razu poleciało łożysko i było po wszystkim. Równo o 18.40, czyli po 10 minutach od rozpoczęcia drugiego okresu porodu. Mała od razu wylądowała na mojej piersi. Ja w ryk, mąż w szoku, ale dumnie przeciął pępowinę, położna w niedowierzaniu i zasmuceniu. Klopsa nie było, ale... Domyśliłam się, że pękło mi krocze, tylko nie wiedziałam, jak bardzo. Bólu nie czułam, do momentu szycia. Lekarz, który mnie szył, powiedział, że jestem trzecią z czterech rodzących, jakie szyje, ale ja wyglądam najgorzej. Istny krajobraz po bitwie. Jak zaczął swoje dzieło, to przyznałam szczerze, ze sam poród był o wiele łagodniejszy niż te szycie. A przy pęknięciu drugiego stopnia, to takiej zabawy trochę jest. Starał się być uprzejmy, ale minę miał niekoniecznie fajną. Ja też byłam dobita tym niemiłosiernie, bo chciałam tego uniknąć, cóż... Dziś ledwo chodzę, siadam, siedzę, wstaję i stoję... Krocze boli, jakby cały czas było rozrywane. Mam nadzieję, że szybko się zagoi. No, ale Marysia była tego warta! I teraz jestem szczęśliwą mamą z piękną córcią przy cycu i kochającym nas mężem obok