jestem mamą 20 miesięcznego Kryspina(który wg lekarzy nie miał szans się urodzić; plamiłam w 8 i 14 tyg, do 20 tyg byłam na progesteronie, a przed zajściem w ciąze brałam luteine-czy jakoś tak; urodził sie w 37 tyg dostał 9 pkt; jest zdrowy i wspaniale sie rowija)
w zeszłą środe będąc w 9 tyg ciąży dowiedziałam się, że serduszko mojego maleństwa przestało bić. w piątek powtórzyłam badanie, niemając już nadzieji... myślałam, że pogodziłam sie już z wiadomością o stracie upragnionego dzidziusia, jednak potwierdzenie diagnozy wcale nie zmniejszyło bólu i cierpienia. okazało się, że sama strata dziecka nie była końcem tragedii... powiem szczerze, że późniejsze "załatwianie formalnosci" doadatkowo mnie dobiły. - szczególnie, że byłam z tym wszystkim sama... to miały być 2 tyg relaksu w Polsce ( na stałe mieszkamy w UK), odpoczynek od codzienności...
od pogrzebu minęło zaledwie kilka dni...wieczorami nadal płacze i rozpaczam... jestem wściekła, że zmuszono mnie do rozgrzebywania rany ( formalności w urzędzie i pogrzeb)!
nadal nie moge uwierzyć, ze już nie jestem w ciąży... gdybym chociaż miała jakieś objawy poronienia?! ale nic! nawet 1 plamki krwi!!!
boje się nawet myśleć o kolejnej ciąży, chociaż tak bardzo chcielibyśmy mieć jeszcze jedno dziecko...
czy napewno czas leczy rany???