Hej. Ostatnio pojawiło się bardzo dużo wątków, naprawdę dużo piszecie. Wyłaniam się powoli z objęć infekcji, bo okazało się, że to wirusowe zapalenie gardła. Mój mąż jest bardzo troskliwy, bo uznał, że paskudztwo przyniósł z pracy, gdzie wszyscy to mieli.
Jednak chcę pochwalić naszą służbę zdrowia, serio! Najpierw (w poniedziałek) zadzwoniłam do przychodni umówić się na wizytę, to pani w rejestracji powiedziała, że w piątek, bo interniści na zwolnieniu. Jak dodałam, że jestem w ciąży, to znalazła miejsce jeszcze tego samego dnia po południu (a obiecałam sobie nie korzystać z przywilejów dla kobiet w ciąży, no ale cóż). Niestety zaczynała mi się gorączka, a przy infekcjach mam tendencję do 40 stopniowej, więc się wystraszyłam. Zadzwoniłam do przychodni, wyjaśniłam sytuację i zapytałam, co mogę zrobić. Zgodnie z zaleceniem wzięłam paracetamol. Poinformowano mnie, że jeżeli to nie obniży gorączki w ciągu 30 minut, to proszą o kontakt. Wtedy podejmą decyzję, czy zwiększyć dawkę, czy kierować się do szpitala. Mi paracetamol pomógł, jednak zaskoczył mnie telefon z przychodni nie całą godzinę później z pytaniem, czy nastąpiła poprawa. Być może to standard, ale po moich doświadczeniach z lekarzami jestem zaskoczona. Mój ojciec jest w ciężkim stanie i na drodze jego choroby stawali różni lekarze: pomocni lub nie, niektórzy lubili zasłaniać się procedurami, zamiast pomóc pacjentowi. Tak naprawdę mój ojciec powiedział, że chce poznać swojego wnuczka lub wnuczkę i dlatego będzie walczył z chorobą, nawet, gdy lekarze uznali sprawę za przegraną. Z jednej strony się z tego cieszę, a z drugiej, gdy patrzę na ogrom jego cierpienia, wolałabym by ta jego codzienna męka się skończyła.