Obudził mnie tupot małych nóżek, które po kolei zaczęły wdrapywać się na łóżko rozświetlone wschodem ognistej kuli, która zalotnie zaglądała do naszej sypialni. – Mamusiu, tatusiu….- zaczął starszy czteroletni Maciuś, który jak nikt inny pilnował, by raz dane mu słowo na tysiąc procent zostało zrealizowane – wstawajcie bo nam Zakopane zamkną. Młodszy dwuletni Miłosz podzielając przejęcie brata zaczął powoli ściągać z nas kołdrę. – Oj już dobrze, łobuziaki – Michał tylko puścił do mnie oczko, zerwał się złapał w pół jednego i drugiego budzika, aż Ci zaczęli wesoło wierzgać nogami wołając – hurra! Do Zakopanego! Do Zakopanego!
Pół godzinki i byliśmy na miejscu. Jeszcze przed ślubem przyjeżdżaliśmy w to samo magiczne miejsce, które było świadkiem naszego pierwszego spotkania. Za każdym razem z sentymentem powracamy do tych czasów, kiedy na stoku wpadłam na Michała tak niefortunnie, że skręciłam kostkę. Wbrew pozorom wspominamy to bardzo miło, a szczególnie gdy całą noc przesiedział ze mną na izbie przyjęć bo na zewnątrz rozpętała się taka zamieć, że strach było wyjść ze szpitala.
Maciek od razu posadził Miłoszka na swoje świeżo dostarczone przez Mikołaja sanki i już po chwili zniknęli gdzieś między świerkami. My w tym czasie rozpakowaliśmy narty by za moment szusować poddając się całkowicie białemu szaleństwu. Miejsce te jest idealne na rodzinne wypady gdyż nie tracimy z oczu naszych dwóch rozrabiaków, którzy myślą że jak się schowają za choinką to już ich nie widać. W końcu chłopcy nacieszeni jazdą postanowili ulepić bałwana, dołączyliśmy do nich, tym bardziej, że Maciek wymyślił sobie, że musi on być największy na świecie. Musieliśmy się nieźle natrudzić by spełnić wyobrażenia najstarszej pociechy. Kiedy już całkowicie wykończeni podziwialiśmy swoje dzieło, Michał nagle chwycił nas troje i wrzucił w głęboką zaspę! Śmiechów i radości nie było końca. Potem już tylko leżeliśmy w tej zaspie, upojeni swoją obecnością i wdzięczni losowi za to że mamy siebie.