Karmienie piersią było i jest dla mnie naturalną konsekwencją przyjścia na świat moich dzieci. Choć poczatki nie były łatwe. Dominowała wówczas samotność we dwoje z maluszkiem, ból, uczucie wyobcowania, nieznajomości swego organizmu, chaos myśli, ludzie chętni do pomocy ale kompletnie nie mający pojęcia jakie emocje targają mną od wewnątrz, spełnione marzenie o pełnym biuście i maślany wzrok męża, zmagania z obsługą laktatora, który warczy nieprzyjaźnie, sylikonowe, na okrągło wyparzane osłonki mające przynieść ukojenie pogryzionym przez maleńką istotkę sutkom, tony kremu na brodawkach, wkładki laktacyjne wypychające stanik jak u amerykańskiej nastolatki, ręce położnej gniotącej piersi i sprawdzającej wypływ mleka, gimnastyka z dzieckiem i poduszkami w celu szukania najdogodniejszej pozycji do karmienia, potrzeba bliskości, czułości, zapachy, melodia przełykania mleka, mruczenie zadowolenia i powolny miarowy rytm serca i oddechu śpiącej blisko córeczki, wreszcie nieodparta chęć by możliwość karmienia piersią trwała bez końca. I tak córeczke udało mi się karmic przez 9 miesięcy a od dwóch tygodni przezżywam ten stan od nowa z synkiem. Za drugim razem jest już o wiele łatwiej. Bo to jak jazda na rowerze – tego się nie zapomina. Dałam córce część siebie, to samo chcę ofiarować synkowi i szczerze wierzę że mi się uda :-).