Wolałabym POKAZAĆ, jaka zabawa jest ulubioną moich dzieciaczków, ale skoro się nie da, to napiszę wprost: kalambury!
- To jak, gramy? – pyta mnie od niedawna 4-letni Jarek niemal każdego wieczoru
- Ale ja pokazuję pierwsza! – odpowiada z uśmiechem dwa lata starsza Kasia.
Nikt nie pyta, w co w zasadzie mamy grać, bo każdy – ja, mąż i dzieci – od razu wiedzą. Na tapetę najczęściej bierzemy przysłowia. Z pokazaniem „gdzie kucharek sześć, tam na nie ma co jeść” nie ma problemów, ale do dziś zachodzę w głowę, jak potrafiliśmy odgadnąć hasło „będą takie mrozy, że przymarznie cap do kozy”. Ach, ta dziecięca wyobraźnia...
Oczywiście mąż śmieje się, że najtrudniej zgadnąć, co ja pokazuję, ale... nie ma co się dziwić. W końcu „co w kobiecym sercu na dnie, to i diabeł nie odgadnie”. Choć wcale nie chcę przez to powiedzieć, że „baba z wozu, koniom lżej” ;)
Mogę tylko dodać: spróbujcie tego u siebie! Kalambury to naprawdę przepis na wieczór idealny, bo dzieciaki podczas gry są wniebowzięte. A i uczą się dużo!
Pozdrawiam,
Ola