Bajka o chorej miłości 
Przez pola i łąki biegnie dróżka piaszczysta, długa, kręta i wąska niczym wstęga złocista. 
Owa dróżka prowadzi do malutkiej wioski, w której dobrzy ludzie żywot wiodą beztroski. 
Pośród śpiewu ptaków, i szumu strumyka, pośród wspólnej pracy, dzień za dniem im umyka. 
Przy tej dróżce, w szeregu, dom za domem drewniany, każdy czysty, zdobiony, niczym malowany. 
W środku tej sielanki, szczęścia i beztroski, pod dębowym lasem, na skraju owej wioski, 
stoi mała chatynka, która inaczej wygląda, z każdego jej kąta, smutek na świat spogląda. 
Domek stary, pochylony, smutkiem malowany, dwa małe okienka patrzą z szarej ściany. 
Mieszka w nim Jan, co niegdyś we wsi był kowalem, z starszym synem Maćkiem i młodszym Michałem. 
Sam Jan został z synami, gdy mu żona droga, po długiej chorobie odeszła do Boga. 
Od tej smutnej chwili, przestał być kowalem, posmutniał z dnia na dzień, o dom nie dbał wcale. 
Tylko synom poświęcał się, co dzień bez końca, by zastąpić chłopakom i matkę i ojca.  
Dbał o swoich synów na wszelkie sposoby, by nie doświadczyli głodu i choroby. 
Bo po śmierci żony i długiej chorobie, ponad wszystko cenił w życiu właśnie zdrowie.  
Siedzieli tak wspólnie, w czterech ścianach chaty, i rozpamiętywali jak z matką, przed laty, przy strumyku, na plaży, na złocistym piasku, bawili się razem w słońca złotym blasku. 
Jan jak matka wieczorem przy łóżku ich siadał, kołysanki nucił, bajki opowiadał. 
O Królu, co niegdyś zasiadał na tronie, o siłaczu, co pojął Królewnę za żonę, 
o jajku co było mądrzejsze od kury i o wielkiej miłości co przenosi góry. 
Tak mijały tygodnie, miesiące i lata, chłopcy nie widzieli ni ludzi, ni świata. 
I chociaż Janowi synowie urośli, nie było w nich widać zdrowia i radości. 
Stracili apetyt, spać nie mogli nocą, a Jan pytał Boga, za co to? I po co? 
Aż razu pewnego do wioski zawitał, sławny z miasta lekarz, a z nim jego świta. 
Zapukał do chatki, co pod lasem stała, zbadał najpierw Maćka, a po nim Michała, 
i rzecze do ojca: 
- Panie Janie drogi, niech chłopcy opuszczą ciemnej chaty progi. 
Niech w słońca promieniach zażyją kąpieli, a staną się znowu zdrowi i weseli. 
Bo jak widać słonecznej witaminy D braki, dały się chłopakom porządnie we znaki. 
Jan się opamiętał i zrozumiał w porę, że pojęcie o zdrowiu miewał jakże chore. 
Wypuścił, więc chłopców z smutnej, ciemnej chaty i żyją jak żyli z matką swą przed laty. 
A gdy tylko mocniej zaświeci im słońce, idą nad strumyczek z ukochanym ojcem, 
tam gdzie złote, słoneczne promienie, przywracają o matce kochanej wspomnienie.  
Z tej oto bajeczki, morał taki być może, od chorej miłości uchowaj nas Boże.