Skocz do zawartości
Forum

aria_2004

Użytkownik
  • Postów

    0
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Personal Information

  • Płeć
    Kobieta
  • Miasto
    Warszawa

Osiągnięcia aria_2004

0

Reputacja

  1. Hmmm, po trzech latach to już mnie nie dotyczy... Skoku temperatury jakoś nigdy nie zaobserwowałam, za to zaszłam wreszcie w ciążę i urodziłam... bliźniaki :)
  2. Odnośnie Szpitala na Inflanckiej, miała z nimi do czynienia przy 2 ciążach i zdecydowanie nie polecam. Pierwszą ciążę (2010r.) prowadziłam prywatnie u dr R., jednej z cenionych lekarek z oddziału. I tylko magiczny wpływ pani doktor zdołał położyć mnie na patologię po terminie, jak również doprowadzić do wywołania porodu za pomocą oksytocyny w 8mym dniu po terminie. Dziewczyny, które nie miały „swojego” lekarza na oddziale, były trzymane nawet i do kilkunastu dni po terminie, chyba w nadziei, że się u nich wreszcie samo zacznie... W naszym przypadku nawet te 8 dni okazało się za długo- był to 42 t.c., córce skończyły się wody, zaczęło jej ostro spadać tętno. Niestety, na dyżurze był akurat dr P., cieszący się fatalną opinią. Zamiast podejść i zainteresować się spadającym ostro tętnem dziecka, doktor ruszył do wypełniania papierów, tj. książeczki zdrowia itd. Dopiero szybka i ostra reakcja położnej, pani K., (w postaci-dosłownie- huknięcia na doktora), ustawiła go na tyle do pionu, że przyleciał wyciskać mi córkę za pomocą przedramienia. Pani położnej jesteśmy niepomiernie wdzięczni za interwencję. Doktorowi zdecydowanie mniej, szczególnie że nacięte krocze po jego szyciu leczyłam 3 miesiące. Podobno standard u tego pana... Dla córci efektem porodu było niedotlenienie oraz wielki krwiak podokostnowy. O krwiaku oraz asymetrii komór mózgu pediatra raczyła poinformować mnie dopiero 2 dni po porodzie. Była to dla mnie ostatnia kropla przepełniająca czarę i przepłakałam na korytarzu chyba godzinę. Efekt skumulowany rozgoryczenia, zmęczenia i braku jakiegokolwiek wsparcia- o tym za chwilę, a wszyscy lekarze zdziwieeeni, czemu pacjentka ryczy, jak jeden mąż usprawiedliwiający to „hormonami”. Warunki na oddziale koszmarne (nie wiem, jak jest teraz, po remoncie), jedna łazienka na cały korytarz, ciasne 4-osobowe sale- gdy któraś z nas musiała wyjechać z dzieckiem na badania, pozostałe też wypychały kuwetki z maluchami na korytarz, żeby mogła przejść. Położne raczej mało pomocne, zero życzliwości- pacjentki, które były na sali dłużej, informowały „nowe”, gdzie znaleźć podkłady poporodowe, gdzie iść po jedzenie dla dziecka, itd. Ponieważ z racji ciężkiego porodu córka została zabrana na obserwację i zwrócona dopiero nad ranem, obudziła się dopiero po południu i przyszedł czas na pierwsze karmienie.... W szkole rodzenia panie położne radośnie zapewniały nas, że wystarczy „przystawić i samo pójdzie”. W praktyce położne z oddziału natychmiast kazały przywieźć butelkę i latać do nich po mleko. Dziecię odrywało się od cyca nienajedzone, a ryczało równo całe dnie i noce z maleńkimi przerwami. Próbowałam się doprosić o poradę laktacyjną, przybiegła na minutę położna, pokazała mi, jak przystawić. Następnie dyżur zaczęła inna, stwierdziła, że źle i ona mi pokaże swoją metodą. Podstawą świetnej metody było posadzenie matki po nacięciu krocza na brzegu łóżka, ze spuszczonymi nogami. Jako że przesiedziałam w tej pozycji ¾ nocy, przeraziłam lekarki z porannego dyżuru kosmicznie opuchniętymi nogami. Szwy już zaczynały po trochu się rozchodzić, w czym tydzień później wydatnie pomogła im „terapia” zalecona przez szefa przychodni, doktora K.- otóż kazał mi przykładać sobie kompresy z soli fizjologicznej. Reasumując: szwy rozjechały się do końca, leczyłam się 3 miesiące, wydałam kupę kasy na prywatne wizyty i leki, mając w domu maleństwo! Co do córci, na szczęście obeszło się bez dramatycznych skutków porodu. Niestety przez pierwsze 2 miesiące płakała non stop dniami i nocami (nie przesadzam- nawet gdy usnęła, co chwilę wybudzała się z płaczem, my chodziliśmy jak zombie). Lekarze nie mogli znaleźć przyczyny, faszerowaliśmy małą kroplami na kolki itd., bez efektu. Dopiero zagraniczny pediatra wyjaśnił nam, że często tak reagują dzieci po cięższych porodach i jedynym lekarstwem jest czas. Na dzień dzisiejszy nie wiemy, czy nerwowość córki i bruksizm można powiązać z kiepskim startem... Rok 2014. Wreszcie wymarzona druga ciąża- bo o rodzeństwo dla córci staraliśmy się baaardzo długo bez żadnej stwierdzonej przyczyny. Moje zaniepokojenie w połowie 6tc. wzbudziło za wysokie TSH – postanowiłam je zbadać przy okazji betaHCG, szczególnie że miałam zapalenie tarczycy 11 lat wcześniej. No i znów wybrałam Inflancką... chyba skusił mnie pięknie odremontowany budynek. Szkoda tylko, że to jedynie fasada, a ludzie w środku i ich podejście pozostali ci sami... Nieco zdziwił mnie fakt, że obecnie w poradni na Inflanckiej ciąże prowadzą lekarze nie z oddziału, ale z zewnątrz. Udało mi się dostać na wizytę do dr G. (z 6 dostępnych do wyboru troje ma fatalne opinie w necie, pozostali nie mają żadnych). Ku memu zdziwieniu pani doktor w ogóle nie podjęła tematu bardzo wysokiego TSH (mimo że przedstawiłam jej 2 wyniki z kolejnych dni). Uparła się natomiast zrobić mi usg (mimo że był to bardzo wczesny etap ciąży, a sprzęt w przychodni nie jest najwyższej klasy). Pani doktor (ku memu przerażeniu) stwierdziła, że nigdzie nie widzi zarodka, że to przypuszczalnie ciąża pozamaciczna i dała skierowanie na Izbę Przyjęć. Przełożona położnych, pani Z., widząc treść skierowania, zabrała mi kartę ciąży, mrucząc pod nosem o aborcji!!! Dodam, że przy kolejnej „ciążowej” wizycie karta się oczywiście nie odnalazła, na pewno została zniszczona. Na Izbie Przyjęć odsiedziałam 4 godziny w maksymalnych stresie i arktycznym chłodzie (nie wiedzieć czemu panie położne zawsze nastawiają na korytarzu klimę na max). Po usg doktor K. stwierdził, że on nic złego nie widzi, dziwił się, że koleżanka przysłała mu pacjentkę ledwie w 6tc., niezgłaszającą żadnych dolegliwości, świadczących o ciąży pozamacicznej. Dla pewności usg zrobiła mi jeszcze dr F. na oddziale. Przez następny tydzień co kilka dni przyjeżdżałam na kontrolne usg, wszystko było ok. Niestety następnie pojawiło się plamienie w wyniku pęknięcia krwiaka podkosmówkowego. Przez miesiąc leżałam w domu, jeszcze dłużej byłam na lekach podtrzymujących ciążę. Ogólnie kupa strachu, ale ciąża się utrzymała. Tu kilka słów o doktorze K. Jest moim jedynym dobrym wspomnieniem z Inflanckiej. Prawdziwy lekarz z powołania, zajmował się mną tak jakbym była jego żoną/matką/siostrą, za co jestem mu głęboko wdzięczna. Pełen poświęcenia i empatii - choć jak sam przyznaje- gdy jest przemęczony, to też bywa mniej miły. Następnie postanowiłam przenieść ciążę pod opiekę dr M. Zważywszy moje wcześniejsze doświadczenia z dr G., raczej nie należy mi się dziwić, że nie chciałam co miesiąc przechodzić stresów z powodu kolejnych fantazji pani doktor. Początkowo moje wrażenia z wizyt u dr M. był pozytywne. Do poważnego zgrzytu doszło, kiedy poprosiłam ją o wypełnienie mi druku N-9 do ZUSu (standardowe zaświadczenie o stanie zdrowia). Jako że w wyniku baaardzo długich starań o dziecko wpadłam w depresję, spędziłam 180 dni na zwolnieniu, a następnie przyznano mi świadczenie rehabilitacyjne na 90 dni. W trakcie tego okresu zaszłam w upragnioną ciążę, a że już na samym początku wystąpiło jej zagrożenie – a wkrótce potem okazało się, że to będą bliźniaki! – ZUS stwierdził, że powinnam się ubiegać o przedłużenie świadczenia do dnia porodu. Jedynym warunkiem było przedstawienie właśnie tego zaświadczenia. Wówczas pani doktor stwierdziła, że uważa, że N-9 powinien wypełnić mi lekarz, który wypełniał mi pierwsze zaświadczenie (czyli gdy ktoś zachowuje na dżumę, leczenie dobiegnie końca, a wówczas zachoruje na cholerę, to zaświadczenie powinien wydać lekarz od dżumy??? Nielogiczne i wbrew przepisom, co próbowałam pani doktor wytłumaczyć- do ZUSu po informacje dzwoniła zarówno szefowa kadr mojej firmy, jak i ja sama). Następnie umówiłyśmy się, że po wypełnione zaświadczenie zajrzę za tydzień. Po tygodniu skontaktowałam się z dr M. telefonicznie- ku memu zdziwieniu stwierdziła, że zaświadczenia nie wypełni, że łaskawie może dalej dawać mi zwolnienia. Ostatecznie uprosiłam ją, żeby wypisała kilka zdań o tym, że jestem w ciąży i to bliźniaczej, na jakimkolwiek druku. Wydawało mi się, że uzgodniłyśmy, iż pani doktor zostawi mi wszystkie dokumenty u położnych. Gdy podjechałam do szpitala, okazało się, że zaświadczenia brak. Sądząc (z czystej naiwności, jak się okazało), że być może doktor zapomniała/nie miała czasu wystawić tego papierka, postanowiłam podjechać do drugiego szpitala, gdzie pracuje. Zależało mi bardzo na czasie, minęło 1,5 tygodnia od naszej pierwszej rozmowy, a wiadomo że ZUS czekać nie lubi. Pani doktor objechała mnie pod drzwiami pokoju lekarskiego, twierdząc że ją nachodzę, zawracam głowę zbyt częstym nagabywaniem osobistym i telefonicznym (aż 2 razy w ciągu niemal 2 tygodni w sprawie 1 świstka!), że mam kontaktować się z nią jedynie na Inflanckiej i to jedynie w wyznaczonych terminach wizyt (ośmieliłam się przyjść o prosić o zaświadczenie w innym dniu!). Moje rozgoryczenie doszło do takich granic, że usiadłam piętro niżej w szpitalu i się zwyczajnie poryczałam. Następnie były wymioty z nerwów. Jako że pani doktor akurat schodziła po schodach, widziała mnie płaczącą i zapewne już wówczas uznała, że czas pozbyć się niewygodnej, „psychicznej” pacjentki. Na kolejnej wizycie łaskawie (czyli po niemal 3 tygodniach) wypisała mi ze 4 zdania na zwykłej kartce papieru (nawet bez pieczątki poradni), jednocześnie stwierdzając, że nasza współpraca nie układa się dobrze i ona daje mi skierowanie do poradni patologii ciąży (idealnym pretekstem do tego okazało się moje skaczące TSH). Po powrocie do domu ze zdumieniem przeczytałam, że moja ciąża ma przebieg fizjologiczny (!) Wynikało z tego, że wszystko przebiega w normie ( mimo że dostałam skierowanie do patologa ciąży), a zwolnienia lekarskie dostawałam chyba na ładne oczy. Reasumując: z dnia na dzień zostałam pozostawiona sama sobie- w ciąży bliźniaczej z powikłaniami, bez lekarza prowadzącego, bez zwolnienia- bo oczywiście pani doktor nie wystawiła mi nawet kilkudniowego, tak abym miała jakąkolwiek szansę znaleźć nowego lekarza i przejść pod jego opiekę. Nie muszę tu chyba pisać, jaki był stan moich nerwów. Znerwicowana, kolejnego dnia pojechałam do IMiD na Kasprzaka, gdzie na szczęście natychmiast trafiłam pod opiekę wspaniałej doktor H. Powiedziałam jej cała prawdę o tym, jak zostałam potraktowana na Inflanckiej i że w zasadzie to chyba mam wracać do pracy. Pani doktor złapała się za głowę, szybko zleciła zaległe (jej zdaniem, powinny być już dawno wykonane) badania, zaordynowała częstsze wizyty i usg, a następnie stwierdziła, że ona nie widzi problemu z wystawieniem N-9, bo przecież sytuacja jest jasna. Dodam, że dr M. z Inflanckiej nie raczyła przekazać mojej dokumentacji medycznej wraz ze skierowaniem, stąd dr. H. musiała odtworzyć ją jedynie na podstawie moich słów i posiadanych przeze mnie dokumentów, m.in. z Izby Przyjęć na Inflanckiej. Po uzyskaniu N-9, pojechałam do ZUSu. Urzędniczka przyjmująca dokumenty stwierdziła (patrząc na opóźnienie), że takie zachowanie lekarki z Inflanckiej jest dla niej „chore i nienormalne”. Czy wynikało z małego doświadczenia, czy z ogólnego braku empatii i życzliwości, nie wiem. Współczuję pacjentkom pani doktor, aż strach pomyśleć, jaka będzie za 20-30 lat, jako lekarz i jako człowiek. Cieszę się, że trafiłam pod opiekę innego lekarza i szpitala. Szczególnie, że jest to doświadczona doktor, pracująca na oddziale na codzień i wiem, że nie odmówi mi swojego czasu również „poza wyznaczonymi terminami wizyt”. Sama zachęcała mnie, bym w razie potrzeby natychmiast przyjeżdżała. Inne jest również podejście personelu- wszystkie panie położne uśmiechnięte, życzliwe, umieją pożartować. I myślę, że ja i moje maleństwa znajdziemy tu troskliwą opiekę.
  3. Tak, o tej samej godzinie rano. Poza tym, sama czuję, że jakoś w stronę stanu podgorączkowego mnie nie rzuca ;) Miałam nadzieję, że może znajdą się dziewczyny, które miały tak samo i opowiedzą o swoich diagnozach. Ja zaczynam myśleć o tym, żeby przestać chodzić na te monitoringi- na oko wszystko jest ok, teraz mam jeszcze zrobić AMH. A z kolei "najważniejsze" dni wypadają mi ciągle w weekendy, kiedy gabinet doktorka zamknięty... facet ma sam kilkoro dzieci, więc rozumiem, że woli je spędzać z rodziną. Może zdecyduję się na zrobienie po prostu 2 usg u kogo innego w weekend. Tylko ta temperatura ciągle mnie nurtuje...
  4. Witajcie, postaram się napisać krótko i treściwie, licząc na to, że może któraś z Was miała podobnie i coś podpowie. W maju wyjęłam Mirenę po prawie 3 latach, bo postanowiliśmy się starać o drugie dziecko. Po 4 miesiącach wreszcie wróciła mi owulacja. Od 3 mcy chodzę na monitoring, w ostatnich 2 cyklach widać, że pęcherzyk rośnie i raczej pęka, na oko wszystko wygląda ok. Tyle że w ogóle nie skacze mi temperatura, przez cały cykl mam ok. 36,2. Wyniki badań hormonów, powtarzane w 2 cyklach, mam ok (PRL, PRG, EST, LH, FSH, TSH, Ts). Wg lekarza owu była, skoro progesteron 7 dni po w normie. On zaczyna coś przebąkiwać, że może to LUF- tylko że nie mam żadnej hipertermii, w obrazie usg widać drobne pęcherzyki (nie mam pojęcia, jak wyglądają zluteinizowane i czy je widać na obrazie). Może coś podpowiecie?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...