kaszka
Mąż jest Chinczykiem wychowanym w Europie, więc nie mogę na niego liczyć ani w kwestii języka, ani w kwestii objaśnienia mi dziwnych zwyczajów, bo niejednokrotnie jest tak samo zdumiony jak ja.
W Chinach jest szum, są biegnący ludzie są światła... Ale w mojej milionowej zaledwie wioseczce nie jest tak źle. Oczywiście, jest wiele rzeczy, które mnie męczą: bycie atrakcją na ulicy(w dużych miastach to już żadna sensacja, tutaj wielkie wydarzenie), niestety Chinole się ze swoim zainteresowaniem nie kryją i bywa to krępujące, kupowanie na lokalnym ryneczku było początkowo wyzwaniem, bo z białego zdzierają jak mogą, ale jak poznałam realia i ceny to znalazłam kilka stałych stoisk na których oszukują tylko troszeczkę ;)
No i jedzenie to codzienne wyzwanie, zwłaszcza jeśli trzeba wykluczyć mięso, ryby i jajka.
W obecnym stanie musiałam nieco odpuścić i pod naciskami męża zaczęłam łykać rybie kwasy.
Narzekam i narzekam, ale tak naprawdę to piękny, przyjazny kraj z bogatą i fascynującą kulturą.
Poznawanie tego wszystkiego jest bardzo zajmujące, ale na dłuższą metę nieco męczące i wzmaga tęsknotę za krajem. Nigdy nie chciałam ani nie miałam potrzeby emigrować, ale tak wyszło, miłość wywiała mnie najpierw z kraju, a potem z kontynentu. :(
A skoro już przy Chinach jesteśmy, to przyznać się: która już się liczyła na chińskim kalendarzu płci? ;)
Kochana, jak ja Ci zazdroszczę... Zawsze marzyłam żeby pojechać do Chin. Tyle cudnych koralików tam mają. Przywieź mi trochę jak będziesz jechać do PL :p