W zeszłym roku w grudniu dowiedzieliśmy się z mężem, że będziemy mieli dzidziusia. Cieszyliśmy się ogromnie. Niestety nasze szczęście nie trwało długo bo już 30 grudnia nasze maleństwo zniknęło. Właśnie taki był nasz przedostatni dzień tego roku (ja w szpitalu po zabiegu). Okazało się że jestem w 11 tyg. ciąży a zarodek przestał się rozwijać w 7 tyg. Najgorsze w tym wszystkim było to, że po stwierdzeniu obumarcia zarodka lekarz kazał nam czekać aż po prostu poronię. Dostaliśmy awaryjne skierowanie do szpitala jak by się coś zaczęło dziać. Nie chcieliśmy czekać tym bardziej, że był to okres przed sylwestrem... po prostu się baliśmy. Gdy zgłosiliśmy się do szpitala nie przyjęto nas kazano mi się zgłosić po nowym roku, bo w czasie zgłoszenia nie krwawiłam. Po konsultacji z innym lekarzem dowiedzieliśmy się, że takie czekanie mogło doprowadzić do zakażenia ciążowego i groziła mi bezpłodność a to była moja pierwsza ciąża. Ten drugi lekarz zajął się nami tak jak powinni wszyscy inni lekarze. Zareagował błyskawicznie. Już następnego dnia leżałam w szpitalu w prywatnej sali i czekałam na zabieg, który on sam przeprowadził. Na szczęście wszystko "dobrze" się skończyło. Niestety ból i wielki zawód w stosunku do lekarzy pozostał.
W maju zaczęliśmy znowu starać się o dzidziusia i wczoraj zrobiłam sobie test, okazało się że nam się udało. Strasznie się boję bo nie wiem co to będzie tym razem. Dziś wieczorem zauważyłam, że mam niewielkie plamienie o kolorze brunatnym. Niestety muszę poczekać do poniedziałku bo jutro jest niedziela i po prostu odchodzę od zmysłów już sama nie wiem co mam robić...