Moja przygoda z macierzyństwem zaczęła się dość późno,bo sporo po 30-stce i niestety radość z ciąży przysłaniały nam chmury badania prenatalnego,które wskazywało,że nasze maleństwo będzie obciążone wadą genetyczną.Lekarze proponowali aborcję w tej sytuacji,ale wśród łez, lęku i bezsilności podjęliśmy z mężem decyzję,że nie pozbędziemy się naszego upragnionego maluszka.Dużo czytaliśmy o zespole Downa w czasie ciąży,ale miłość do siebie i nienarodzonego dziecka dodawała nam tyle siły, że czuliśmy iż stawimy dzielnie czoło wyzwaniu-wychowaniu nieuleczalnie chorego dziecka.Łatwiej się o tym mówi, myśli przed narodzinami, ale gdy nadszedł czas rozwiązania już taka dzielna nie byłam. Poród miał być naturalny, ale skończył się o 2:50 w nocy cesarskim cięciem. Synka widziałam przez chwilę - miał taką pomarszczoną buźkę; ucałowałam go i został odniesiony. Gdy ok.godziny 4:00 trafiłam do sali - moi chłopcy się "kangurowali" - jeden płakał ze wzruszenia, a drugi popiskiwał na świecie.Zasnęłam.Obudziło mnie słońce wpadające przez okno i głaskanie męża po głowie, a na moich piersiach odpoczywał synek. Piękny poranek, piękna scenka, a ja przepełniona lękiem bałam się spytać męża o zdrowie synka - przecież i tak kocham go nad życie i nic nie zmienią słowa. Ale usłyszałam:Kochanie, wszystko jest dobrze z Tomusiem (synek), nie jest chory, nie ma Downa - to była pomyłka :) Ryczałam jak bóbr, trzęsłam się jak osika i pierwszy raz nie przeszkadzało mi słońce świecące prosto w oczy :) Najpiękniejszy poranek:o 6 rano dowiedzieć się, że nasze wspólne życie we trójkę nie będzie aż takie trudne, jak się na to przygotowywaliśmy :) Miłość i instynkt nagrodzone po 100-kroć o poranku :o)